piątek, 9 stycznia 2015

Dzień z życia garncarza

Szósta rano, pobudka. Dziś wypał. Wstaję, pakuję biskwity i półtorej, dwie godziny jazdy do pieca. Marzę, żeby kiedyś mieszkać w jego pobliżu...
Na miejscu rozpakowuję naczynia, ustawiam wstępnie na blatach, tak żeby znaleźć optymalne rozmieszczenie. To mały piec, więc każdy centymetr jest na wagę czarki. Planuję co i jak szkliwić - różne masy, różne szkliwa, kilka eksperymentalnych próbek.
Miejsce w piecu ma znaczenie - więcej ognia i popiołu z przodu; z tył pod klapą najchłodniej, tam szkliwa wychodzą matowe; przy wlocie do komina najbardziej wieje ogniem.
Plan jest, teraz szkliwienie - dwie, trzy godziny polewania, zanurzania, chlapania...
Przygotowuję stożek pirometryczny nr 10 (jak się zegnie, będzie 1300st. C w piecu), masę na piny (kuleczki z ciasta kaolinowo-glinowego na których ustawia się naczynia w piecu) i ładuję piec. Jeszcze termopara do kontroli wzrostu temperatury, otworzyć komin, wyczyścić popielnik, kilka szczapek na rozpałkę (drewno na szczęście jest już porąbane) i wypał rusza.
Przez pierwszą godzinę powoli, spokojnie, niewielki ogień w popielniku do 100-150st. C, tak żeby odparować wodę ze szkliw i pinów. Przechodzę z ogniem na ruszt do paleniska i teraz już ostro 300-400st. C przyrostu na godzinę - mały piec, małe naczynia, mogę więc sobie na to pozwolić.
W komorze najpierw czerwono, przy 600st. C pojawia się żarzenie, tańczą pierwsze płomyki; temperatura rośnie, w piecu coraz jaśniej.
Pojawia się rytm - otwieram furtę, dokładam drewna, przygotowuję następną porcję, obserwuję temperaturę - rośnie, staje, spada - otwieram furtę, dokładam drewna...
Jest 1000st. C - następuje zmiana - robię redukcję, zmniejszając szybrem przekrój komina (wypał utleniający zmienia się w redukcyjny) Brakujący tlen ogień wyciąga z gliny i szkliw zmieniając je. Czuć inny zapach, płomienie stają się leniwe, rytm zyskuje pełnię.
Temperatura rośnie zdecydowanie wolniej, po każdym dorzuceniu drewna, najpierw spada - wtedy ogień szuka tlenu, wskakuje do komina z szumem, pojawia się w wizjerach; zatrzymuje się i zaczyna powoli rosnąć, czasem przekraczając wartość sprzed wrzutki, a czasem nie. Takie redukcyjne skoki.
Po pewnym czasie lekko odpuszczam redukcję, przyrost temperatury jest bardziej zdecydowany, i znów przymykam - redukcyjny balans.
Zależy mi na powolnym, równomiernym narastaniu temperatury - szkliwa wtedy ładnie i spokojnie płyną.
Zaglądam do środka - tu już żółto-biało, stożek widać jako lekki cień w jasności, zaczyna się zginać; kiedy dotknie czubkiem podłoża będzie w komorze 1300st. C - jemu ufam bardziej, termoparze mniej.
Końcowe pół godziny ze słońcem w piecu. Uważam, żeby nie przegiąć z temperaturą - szkliwa, glina są na granicy.
Ostatnia wrzutka i zamykam wszystkie otwory; pojawiają się kłęby czarnego, gryzącego dymu - koniec wypału.
Chodzę jeszcze jakiś czas wokół pieca, sprawdzam czy się nic nie zapala... Piec stygnąc całą zgromadzoną energię oddaje przez ściany otoczeniu - trzeba być czujnym.
Jestem zmęczony, ale jutro otwieram piec... Dobranoc.

...
post pierwotnie ukazał się 21 marca 2014 na forum Herbaciarze

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz